Zespół Szkół nr 1 w Pszczynie

Szkoła Podstawowa nr 5
· III Liceum Ogólnokształcące

Godło Polski i logo Pszczyny
15 października 2015 roku

Wycieczka integracyjna klas pierwszych LO

Dzwonek. Po paru sekundach otwierają się pierwsze drzwi sal lekcyjnych. Uczniowie wybiegają na korytarz, a ich duszony przez czterdzieści pięć minut krzyk wyraża bezgraniczną radość. Wiedzą oni jednak, że czas dany im na odpoczynek nie będzie długi. Dlatego ich ambicją jest wykorzystanie go w jak najlepszy sposób – na rozmowy, pościgi, szybkie wyprawy do szatni i sklepiku, sprawdzania planu lekcji. Ci naprawdę wyjątkowi nieśmiało siadają pod ścianą i wyjmują z torby podręcznik, rzucając przy tym przerażone, konspiracyjne spojrzenia.

Dwunastego października  jest jednak inaczej. Nagły zator tuż koło wejścia do szkoły lekko konsternuje przebywającą na korytarzu młodzież. Po krótkim czasie znajduje się powód zatamowania dobrze działającej dotychczas aorty szkolnej społeczności: jest nim grupa wyjątkowo ciepło ubranych nastolatków. Ubrani w kurtki tak grube i kolorowe, że zatracające jednocześnie ich kształt oraz gust, uczniowie klas pierwszych liceum stoją, pocąc się i czerwieniąc – być może z gorąca, być może ze wstydu. Są z pewnością niecodziennym widokiem w budynku szkoły. Po chwili wśród tłumu zgromadzonego wszędzie dookoła – dobrowolnie bądź nie, ponieważ korytarz jest aktualnie niemal nie do przejścia – poczyna nieść się, z początku cicho, jednak z każdą chwilą nabierające siły przekazu, słowo. Zaledwie jedno słowo, lecz wyjaśniające aż nadto.

Integracja.

Uczniowie zgromadzeni dookoła grupy pierwszoklasistów spoglądają za okno – na zewnątrz wczesnojesienna szaruga tak obdarta z kolorów, że niemal pogrążona w sepii, akurat ustępuje miejsca lepkiemu, topniejącemu po chwili na brunatnej ziemi śniegowi. Namiastka zimy, wylądowała w Polsce akurat dzisiaj, akurat koło naszej szkoły, w połowie października. Tłum zgromadzony dookoła nas wszystkich rzednieje. Dzwonek.

Wychodzimy ze szkoły powoli, zwartym tłumem, dziwne zbiorowisko jaskrawych barw, górskich butów i czapek z pomponami, z którego czasami prześwituje ponura ludzka twarz. Słychać nieliczne głosy optymizmu.

Opieszale, z niechęcią wyraźniejszą od jaskrawoczerwonej kurtki ucznia idącego przede mną, wchodzimy do autobusów i staramy się nie myśleć o przyszłości jako takiej. Jeżeli są słyszane jakieś rozmowy, to żadna z nich nie klei się naprawdę dobrze i ucicha po kilku chwilach. Wyruszamy.

Po upływie niecałej godziny przyjeżdżamy na miejsce. Parkujemy na parkingu i wychodzimy z autokarów. Pogoda cały czas pozostaje taka sama – z wiszącymi ołowianymi chmurami tuż nad naszymi głowami, pełznącą falami wilgoci po każdym odsłoniętym skrawku skóry mżawką, urozmaicaną czasami ogromnym płatkiem śniegu, zgubionym z którejś z ciemnych chmur. Nie sądzę, żeby ktokolwiek pamiętał jeszcze o istnieniu słońca.

I wtedy właśnie, gdy zaczynamy wyruszać ku kolejce linowej na Szyndzielni, idąc śliską, oblepioną jesienną szarugą drogą, coś zaczyna się zmieniać. Może to z powodu ciepła wzrastającego w naszych zmarzniętych ciałach po każdym kroku, a może z powodu otoczenia, które z każdą chwilą staje się coraz bardziej ascetyczne, dzikie – górskie, lecz nasze utrudzone zbiorowisko zaczynają przeszywać jak jasne, dobrotliwe strzały: drobne żarty, uściski dłoni, zalążki niegroźnych konwersacji. Ci, którzy wciąż uparcie trwają w październikowym marazmie, uśmiechają się dopiero po wjeździe na sam szczyt Szyndzielni. Ale wtedy już każdy się uśmiecha. I drobne chichoty, tubalne śmiechy niosą się pośród naszej wycieczki. Patrzymy dookoła, wyjmujemy telefony, sprawdzamy kalendarz po raz kolejny, po to tylko, aby ugasić chociaż na chwilę narastającą ekscytację, strzelamy dwudzieste z kolei, identyczne do poprzednich dziewiętnastu zdjęcie i wciąż z niedowierzaniem patrzymy wszędzie dookoła – na zarumienione twarze towarzyszy, na niebo, na góry. Chłoniemy wszystko, co nieopatrznie wejdzie w nasze spojrzenie. Powoli ruszamy – a z nami rusza cały krajobraz.

Biel. Wielka, narastająca zewsząd, spadająca z samego nieba i zalegająca pod naszymi stopami, kłująca delikatnie mrozem w policzki i nos, wydychana w szybkich, podekscytowanych oddechach i wchodząca do płuc na nowo. Biel jest wszędzie dookoła, a im bardziej zdajemy się jej przypatrywać, im mocniej wpijamy w nią nasze spojrzenia, tym więcej pojawia się jej przy nas.

Śnieg jest wszędzie. Tam, gdzie nie pomalował świata na kolor świeżej bieli, jego rolę przejmuje mgła, pełznąca z górskich stoków jak kot łaszący się do właściciela. Biały puch skrzypi przymilnie pod bieżnikami naszych butów, tylko po to, aby zaraz znaleźć się w naszych rękawiczkach. Nie trzeba długo czekać na pierwsze śnieżki spadające zewsząd i we wszystko, co jaskrawe, kolorowe i oddychające.

I to chyba właśnie wtedy – na śliskich stokach góry, w drodze ku schronisku – osiągamy szczyt naszej integracji.
Po ciepłej herbacie i kiełbaskach w schronisku na Klimczoku, świeżo wygrzani, schodzimy ku kolejce w prawdziwie szampańskim nastroju. Dające poczucie bezpieczeństwa, zamykane gondole, nieczułe na wściekłe podmuchy górskich wiatrów, sprowadzają nas bezpiecznie ku dołowi. Wsiadamy do tych samych autobusów, ale ich kierowcy nie poznają naszej grupy. Śmiejemy się jeszcze długo i prawdziwie szczerze, z niedowierzaniem kręcąc głowami i przeglądając serie identycznie wyglądających zdjęć białej Szyndzielni i Klimczoka na naszych telefonach. Gdy wysiadamy z autokarów i przyglądamy się mokrym, zasmuconym jakby liściom sumaków i wierzb koło naszej szkoły, nie potrafimy podzielić ich nastroju. Rozchodzimy się do domów – zmarznięci, przemoknięci i szczęśliwi wręcz przerażająco, jeśli uwzględni się ogólny nastrój dnia, pogodę i początki naszej wyprawy.

Kończy się dwunastego października.

Niewątpliwie zapowiadają się bardzo ciekawe trzy lata liceum…

Jan Jamrozik




Wycieczka integracyjna klas I liceum

Copyright © 2009-2017 by zs1pszczyna.pl - Wszystkie prawa zastrzeżone

Projekt i realizacja - Rafał Ples
Modyfikacja projektu - Wojciech Pszonak